wtorek, 13 sierpnia 2013

Chudy Wawrzyniec 10.08.2013

Chudy Wawrzyniec nie był w moich planach - miał kulową nazwę, ale w tym roku nastawiałem się początkowo na Rzeźnika, a później na Kierat. Nie wystartowałem w żadnym z tych biegów z powodów, które opiszę pewnie w innym poście, a które dotyczyły przypadkowego znaleziska dotyczacego mojego serca.
Gdy sytuacja w końcu się wyjaśniła jedynym biegiem, na który mogłem się załapać (ze względu na wrześniowy rejs na Lofoty czyli 3 tygodnie bezruchu najpóźniejszy odpowiadający mi termin to był koniec sierpnia) był Chudy Wawrzyniec.
Nie był to mój naturalny wybór - profil trasy nie zachęcał żeby tam debiutować, nie znam też wogóle Beskidu Żywieckiego. Na dodatek środek sierpnia oznaczał potencjalne bieganie w upale, które jest dla mnie trudne nawet na dystansach do 20 km i konieczność robienia długich wybiegań w środku lata.

1. Okres przedstartowy

Po przerwie, spowodowanej początkowo zaropiałymi ranami przywiezionymi z nurkowania w Tajlandii, a później przedłużonej rzekomą niewydolnością serca przygotowywać zacząłem się na serio w maju. Jeszcze zanim zaczęły się problemy i przerwy udało mi się zrobić dwa miesiące rzetelnej siły biegowej, łącznie z rewelacyjnymi codziennymi ćwiczeniami na piłce co jak myślę zaowocowało w czasie biegu. Korzystając z przerwy i konieczności zaczynania treningu praktycznie od zera wykorzystałem też ten sezon na ostateczne przestawienie się na minimalistyczne buty. I tak właściwie wszystkie treningi w tym sezonie z wyłączeniem długich wybiegań i interwałów robiłem w Merrel Trail Glove, albo Talonach Inov-8. Zaowocowało to spektakularnym (toute proportions gardee) przyrostem siły trójgłowych co przełożyło się na dużo lepszą technikę podbiegów i bardzo ułatwiło mi start.
Zdecydowanie wybiegałem za mało kilometrów - przez okres przygotowań śmiechu warte 500 km. Za mało było w tym długich wybiegań, ale wyjątkowo uczciwie podchodziłem do interwałów - głównie biegi 10 albo 20 minut w tempie 4:44 z minutowymi przerwami. Mimo słabego kilometrażu czułem się dobrze przygotowany wydolnościowo i siłowo.
Dobrym ruchem była wycieczka na trasę biegu i chociaż zrobiłem tam nie więcej niż 20 km to nawet to bardzo pomogło mi w czasie biegu.

2. Przed wyścigiem

Przed samym wyścigiem przetestowałem pierwszy raz w życiu żele energetyczne co było dobrym posunięciem choć to wyjątkowe okropieństwo, nie doszedłem do planowanej wagi startowej i z 84 kg miałem 3 kg zbędnego bagażu.
Świetną inwestycją przedstartową był zakup second skina Xenofita - nie miałem żadnych otarć, pęcherzy. Poświęciłem się też i wydepilowałem żeby zabezpieczyć sutki plastrami - o czym w końcu zapomniałem.
Pasmo upałów osłabiło moją sprzętową czujność i w przypływie niezrozumiałego teraz dla mnie debilizmu nie wziąłem ze sobą skrzynek z całym sprzętem mimo, że jechałem samochodem. Ostatecznie więc miałem ze sobą koszulkę z krótkim rękawem i krótkie spodenki.
Wystartowałem bez kijków, plecak z 2 l bukłakiem, 13 żeli energetycznych, paczka orzechów nerkowca. Z drobiazgów mokre chusteczki, tabletki potasu (o nich później), tabletki inhibitora pompy protonowej na podrażnienie żołądka (przydarza mi się czasem na długich dystansach), kurtka przeciwdeszczowa, folia. Zrezygnowałem z czołówki - słusznie. Ponieważ całą poprzedzającą noc lał deszcz i jeszcze na odprawie technicznej zapowiadano deszcz przez pierwsze 6 godzin wyścigu wziąłem do plecaka zapasową parę butów. Ogólnie plecak trzeszczał w szwach, w związku z czym rozważam zakup nowego plecaka biegowego z pasem biodrowym z kieszonkami.
Z zapasowych butów zrezygnowałem na starcie w ostatniej chwili co też było dobrą decyzją.
Oprócz zapasowych butów rozważałem też wzięcie starych rozpadających się butów na asfaltowy odcinek i wyrzucenie ich przed trasą terenową ale nie miałbym ich już gdzie pomieścić.
Posiłek przedstartowy to miska crunchy z brzoskwinią, jogurtem, łyżką miodu i łyżką oleju lnianego
Na samym starcie już nie padało.

3. Wyścig

Było dość chłodno i bardzo mgliście. Deszcz nie padał, choć często wiatr zwiewał z drzew wystarczająco dużo wody, by wydawało się, że pada.
Początek trasy do Zwardonia minął mi bez rzeczy wartych wspomnienia oprócz tego, że jakiś mało pokorny biegacz zaczął udzielać mi porad na temat mojego stylu biegania - że powinienem biec równo, bo za szybko zbiegam. Uwagi do mojego zbiegania pojawiały się ciągle - na początku raczej pełen wyższości, że to nieodpowiedzialne i niebezpieczne.
Ogólnie przyjąłem taką taktykę - podchodzenie bezwysiłkowe, traktowane jako odpoczynek i bieganie po równych odcinkach bez napięcia i na dodatek do tego możliwie jak najszybsze zbiegi. Na zbiegu z Rachowca zaliczyłem poslizg i wywrotkę, ale poza odarciem skóry bezkontuzyjną.
Od Zwardonia aż do Wielkiej Raczy znałem trasę więc szło mi dość dobrze, przez większą część drogi aż do rozstaju tras byłem wyprzedzany przez tych samych ludzi na podejściach i tych samych ludzi wyprzedzałem na zbiegach.
Od samego początku piłem nie czekając na pragnienie i w regularnych godzinnych odstępach zasysałem żelki energetyczne.
Na punkt w schronisku na przełęczy Przegibek przybiegłem po 5h40 min czyli przed granicznymi 6 h, których przekroczenie zadecydowałoby o wyborze trasy 50+.
Na punkcie żywieniowym zmieniłem skarpety - najlepszym pomysłem byłoby chyba to co planuję zrobiuć od dawna - osobno skarpety i tez mieć ze sobą na zmianę, a osobno getry uciskowe i ich nie zmieniać - dzięki temu można by oszczędzić miejsca w plecaku.
Grubym błędem było niedbałe napełnienie bukłaka - zamiast 2 litrów wziąłem 1,5 l co miało się już wkrótce zemścić.
Na punkcie spędziłem kilkanaście minut i właściwie niezmęczony ruszyłem dalej.
Zmitrężyłem jeszce niemało czasu kilka kilometrów później popędzony potrzebą - nauczka z Krynicy się przydała i mokre chusteczki wejdą na stałe do mojego
ekwipunku.
W punkcie wyboru trasy rozminąłem się z moim medycznym teamem Ewą i Kasią, które siedziały kilkaset metrów niżej w schronisku. Nie miałem żadnego dylematu - dla pewności zapytałem się tylko gdzie trasa 80+ i pobiegłem dalej.
Od tego momentu liczba biegaczy wyraźnie spadła - długie okresy czasu biegałem zupełnie sam. Zmienił się też zupełnie klimat - dla mnie przynajmniej kontaktów międzyludzkich. Ewidentnie z rywalizacji międzyludzkiej zamieniło się to w rywalizację z trasą, a inni biegacze stali się uczestnikami tego samego wysiłku.
W zasadzie poruszałem się w tej samej mniej więcej grupie prawie do samej mety.
Na początku wyścigu trochę żałowałem, że nie na mapie nie podano profilu ale później zacząłem to sobie nawet chwalić - zamiast prowadzić czcze rozważania co jeszcze mnie czeka po prostu przemieszczałem się w miarę sił do przodu.
Prawdziwe napieranie zaczęło się dla mnie od przełęczy Przysłop - do tego punktu biegło mi się jak na treningu. Podejścia na Beskid Bednarów i później na Oszusta (Oszast???) to było jednak przegięcie. Darłem w górę po błocie niemal na czworakach na podejściach jak w Tatrach kląc pod nosem. Na Oszusta wdarłem się w towarzystwie miłego chłopaka, który jednak szybko mnie odstawił.
Zaczynało robić się nerwowo pod względem czasowym, a żniwo zaczynał zbierać błąd w napełnieniu bukłaka - skończyła mi się woda i żeby się nie odwodnić musiałem znacznie zwolnić tempo. Powoli wyprzedzili mnie wszyscy, których minąłem wspinając się na Oszusta, a ja wlokłem się niemiłosiernie wysysając krople wilgoci ze zbieranych po drodze jagód.
Zanim dotarłem na przełęcz Glinka doszły do mnie dwie przykre informacje - po pierwsze założyłem, że skoro start został przesunięty o pół godziny to przesunięto również zamknięcie mety. Tak jednak nie było i okazało się, że mam pół godziny czasu mniej. Po drugie chłopak, który zagubił się przy rozejściu szlaków nastraszył mnie, że całkowity dystans to może być 87 km. Wiedziałem, że to 80+ ale myślałem że + oznacza góra kilometr, a nie siedem. I tak nagle z całkowitego bezpieczeństwa czasowego znalazłem się w sytuacji zagrożenia dyskwalifikacją.
Na przełęczy Glinka spędziłem tylko tyle czasu, żeby zjeść bułki i napełnić - tym razem bardzo dokładnie - bukłak. Wyruszyłem z grupą biegaczy, z którymi mijałem się już od jakiegoś czasu, ale szybko zostałem w tyle - na zbiegu z Oszusta niefortunnie kopnąłem lewą nogą kamień, kóry uderzył mnie w prawą wybił z rytmu i spowodował że łupnąłem całym ciężarem ciała na prawą piętę. Od tej chwili bieg zaczął zamieniać się w męczarnię - bolała mnie pięta, rozścięgno, Achilles od gdzieś od 73 km każdy krok powodował, że mówiłem na głos 'kurwa'.
Halucynacje zaczęły się chwilę przez Glinką - szarfy zamieniały się w ludzi, kałuże w domy, a w świszczącym wietrze słyszałem ludzkie głosy. Z rozmów z innymi, których mijałem mogę wnioskować, że nie byłem w tym odosobniony.
W końcu dotarłem na Halę Lipowską - nie byłem już w stanie biec nawet po płaskim, zacząłem też odpuszczać niektóre zbiegi, a nawet na tych po których biegłem nie miałem tempa wyższego niż 8min/km.
Minąłem maksymalnie dowodnionego chłopaka, który zaczął się wyziębiać, ale byłem już tak wyczerpany, że nawet nie przyszło mi do głowy, żeby przy nim się zatrzymać - zapytałem tylko czy wszystko w porządku i pobiegłem dalej. Niespodziewanie na ostatnich kilometrach dogonił mnie zespół kurczakowy - dwóch chłopaków którzy motywowali się dalej do biegu rozmowami o pieczonych kurczakach.
Dotarłem wreszcie do ostatniego punktu kontrolnego gdzie dowiedziałem się, że jeszcze 3,5 km - a to oznaczało, że jeśli nie przydarzy mi się poważna kontuzja to zdążę przed limitem.
Pognałem do mety - cały czas już właściwie w dół i po 15h 7 minutach przebiegłem drewniany mostek, dostałem drewniany medal i zostałem przywitany przez Ewę i Kasię
Oczywiście nie pomyślałem o żadnym ubraniu na metę i zanim zostałem dostarczony do łóżka dostałem potężnych dreszczy z wyziębienia.
Nie pamiętam jak się wygramoliłem na drugie piętro hotelu. Dziewczyny przyniosły mi kolację ale nie miałem siły jej całej zjeść i po godzinnym chyba prysznicu (nie byłem w stanie ustać na nogach więc leżałem w brodziku) zasnąłem jak kamień.

3. Aftermath

Nogi bolą mnie do dziś, choć mimo moich obaw nie nabawiłem się zapalenia rozścięgna - to musiał być krwiaczek, który zaczął się już wchłaniać. Dziś jest wtorek i jestem już w stanie chodzić po schodach i żeby zejść nie muszę się obracać. Od wczoraj jeżdże na rowerze i pewnie w przeciągu kilku dni zacznę się znów ruszać.
Czuję ogromną satysfakcję choć gdyby nie zbieg przypadkowych czynników to nie wiem czy zdecydowałbym się na dystans 80+ na rozejściu tras. Z pewnością gdybym wiedział że limit czasu jest mniejszy a dytans dłuższy i gdybym miał profil ze sobą decyzja nie byłaby taka oczywista.
W czasie biegu wypiłem około 7 do 8 l płynu - nawodnienie miałem adekwatne bo nie straciłem praktycznie wagi. Zjadłem 10 z 13 żelków, większość orzechów, kalkulator wyliczył że trasa miała z grubsza 2800+/2700- przewyższeń. Wg komputera spaliłem prawie 7000 kCal.

4. Wnioski

Po raz kolejny przemyślę zakup kijów, może większy plecak. Większy kilometraż w przygotowaniach (czy ktoś kiedyś wyciągnął wniosek że przebiegł przed wyścigiem za dużo?). Powtórzę siłę biegową intensywną we wczesnej fazie treningu i nadal będę trzymał się interwałów - któe bardoz dużo dają nawet w górach.
Zastanowię się nad czymś dłuższym w przyszłym roku - może maraton na wiosnę z jakąś próbą życiówki, coś podobnego w dystansie po maratonie i długi bieg na jesień. Zobaczymy.

niedziela, 14 lipca 2013

Rogue Fly Montrail - opinia po 300 km

Strasznie wolno idzie mi nabijanie kilometrów na te buty. Mam w tej chwili pięć par i po Montraile nie sięgam za często co mogłoby w zasadzie zakończyć tą recenzję.
Korpus buta trzyma się dobrze, cholewka wbrew moim obawom wyrobiła się i niebezpieczeństwo zapalenia Achillesa zniknęło.
Podeszwa tak jak się obawiałem ma tendencję do poślizgu i nie trzyma dobrze nogi, zwłaszcza przy najmniejszej odrobinie wilgoci.
Nie mam natomiast żadnych zarzutów do jakości tego buta - 300 km to może niewielki kilometraż, ale pomijając nieco starte kolce (kolczyki chyba raczej) (głównie z przodu) i trudno zmywalny brud na żółtej podeszwie to buty wyglądają jak nowe.
Podsumowując - nadal nie wiem dla kogo i do czego miałby to być but. Nie jest to but szosowy, jego terenowość jest umowna (przynajmniej z punktu widzenia moich potrzeb). Ani to but minimalistyczny, ani klasyczny. Na pewno jest dobrze wykonany i chyba jedyny wniosek jaki się nasuwa jest taki, że to but przejściowy do biegania minimalistycznego. Tak też się stało w moim przypadku co opiszę pewnie w kolejnym poście.

wtorek, 9 października 2012

Bieg Trzech Kopców 07.10.2012

Pozytywny cel to było zejść poniżej godziny. Minimum 1:10. Zrobiłem 1:13. Pełnowymiarowa porażka. Co prawda tym biegiem kończę sezon, ale niesmak pozostanie. Oby na tyle długo by uczicwie ruszyć z przygotowaniami.
Nie zawiniła pogoda - padał deszcz i było chłodno. Czyli bardzo dobrze
Buty - też nie bo większość trasy jest po asfalcie. Ten kawałek zdeptanego błota przy wbiegu do Lasku Wolskiego i tak musiałbym przejść bo szli ludzie przede mną.
Nie zawiniło przetrenowanie siły biegowej - mogłem odpuścić ergometr, ale tego nie zrobiłem.
Mogłem nie biegać dzień przed wyścigiem, ale dystans z drugiej strony był śmieszny.
Po prostu byłem przygotowany na 1:13. Po to, by zejść z tego 3 minuty musiłabym mieć średnią 5:20 a tyle nie byłem w stanie z siebie wydusić.
Ogólnie sam sobie wlepiłem policzek. A moja waga startowa! To już temat na osobny post.

czwartek, 4 października 2012

buty Montrail Rogue Fly - wstępna opinia

To było tak - najpierw biegałem w czymś dziwnym. Może był to Adidas. Później była miłość do Mizuno - wtedy głównie był asfalt, buty były niczym sen bikiniarza - na grubej z dzisiejszego punktu widzenia słoninie z amortyzacją jak Toyota HZJ79. Miłość skończyła się po 3 parach na czarnych terenowych butach, które usiłowałem wyleczyć z chirugiczną pasją ze zbyt sztywnych zapiętków. Później Talony 212 - mógłbym biegać w nich non-stop gdyby nie to, że trochę mi szkoda ich miękkich gumowych kolców.
W tym więc momencie zostałem zaatakowany przez Internet. Promocję Montrail - te kreski na cenach liczonych w miliony zawsze działają. Zamiast milionów było 269 PLN. Więcej niż chciałem wydać na but ale na pewno mniej niż szosowe Inov-8 o których zakupie myślałem.
Biegam coraz więcej po terenie wybrałem więc lekkie buty terenowe - terenowe bo po terenie. Lekkie bo Talony są lekkie i uwagi o tym, że coś waży tyle co paczka frytek są tak durne, że jak znalazł do pogaduszek z inymi biegaczami.
Do dziś od zakupu przebiegłem w nich 36 km - te kilka zdań potraktujmy więc jako ocenę wstępną
Wygląd - jak juniorki dostosowane do potrzeb estetycznych Davida Hasselhofa. Fajna żółta podeszwa ale panterka Barn Laser czerwona!? - na szczęście dzień się skraca więc coraz więcej treningów będzie po zmroku. Szara byłaby lepsza ale w promocji nie było (z jakiegoś powodu były promowane).
I teraz kilka wypowiedzi bełkotliwych czyli jak się wszystkim wydaje powinna brzmieć recenzja buta.
Rozmiarówka w miarę standardowa (czytałem, że mają zawyżoną numerację ale się z tym nie zgadzam).
But lekki - chyba już o tym pisałem. Miał być lekki. Jest lekki. Podeszwa nieprzesztywniona ale - no właśnie jak na minimalistyczny but spadek od pięty do palców conajmniej jak na Małej Krokwi. But nie ogranicza ruchów ewersyjno/inwersyjnych jak nazywa je mój biegowo/ortopedyczny partner dr Liszka więc przodostopie się wartko przetacza co jest w porządku. Palce mają miejsce stopa leży w środku z luzem, ale but nie lata przy każdym ruchu. Zapiętek! Co ja mam z tym zapiętkiem? Czuję, że zaraz dostanę od tych butów zapalenia ścięgna Achillesa - liczę, że to wstępne wrażenie nierozdeptanych butów - porusze ten temat w drugim rzucie recenzji po kilkuset kilometrów i obym się okazał złym prorokiem. To jest moja największa obawa wobec tych butów - połączenie tego opinającego Achillesa zapiętka z dużą (jak na niby minimalistyczny but) różnicą wysokości między palcami, a pięta powoduje, że węszę tu kłopoty.
Podeszwa z Gryptonite - wolałbym z Cryptonite wtedy mógłbym się obronić przed Supermanem. Gryptonite ma robić grip chyba. Czyli wgryzać się i wogóle. Przemiany w Slidonite nie doświadczyłem (a piszą o tym ludzie w necie), ale to nie jest glebogryzarka. Na śliskich zbiegach po błocie i liściach czułem brak stabilności. Na podbiegu wręcz się wyślizgnąłem ze dwa razy na błocie. Zastrzegę jednak od razu że porównuję chwytność Łobuzerskiej Muchy ze Szponami z Inov8 co jest trochę nie w porządku. No ale Montrail pieje, że to terenowe buty to przetestowałem je w terenie.
Teraz podsumowanie:
Podsumowanie:
Sumując:
Montrail idzie za butem minimalistycznym. Idzie, ale nie dochodzi. Duża różnica między palcami, a pięta każe się zastanawiać, czy to nie jest but szosowy. Tym bardziej, że z podeszwy hamulców do samochodu bym sobie nie zrobił. But jest lekki, ładnie zbudowany, daje dużą swobodę. Dla kogo jest? Nie wiem. Może jako model przejściowy między minimalizmem a bieganiem na dmuchanych podeszwach? Minimalistyczny but to nie jest moim zdaniem, a na but dla biegacza któy lubi mieć pod podeszwą 784 nowe technologie materiałowe jest za cienki. Gdybym kupił go w oferowanej cenie 400 PLN poszedłbym się od razu powiesić. Ponieważ jednak zapłaciłem 260 to przywiązałem sobie sznurek do lewej ręki i powiesiłem tylko ją.

Na koniec jak już się popałowaliśmy sprzętem to taka historyjka. W niedzielę biegałem z tatą. Mój tata biega rekreacyjnie od 75'. W czasach gdy zaczynał biegaczy rekreacyjnych nie było. Owszem byli emerytowani wyczynowcy, któryz biegali w grupach mastersów i takie tam. Tata biegał jednak rekreacyjnie po ulicach. Oczywiście zdarzało się, że bywał zatrzymywany przez patrol milicji jako uciekający złodziej. Bywało, że grupka kilku osób rzucała się na niego łapiąc go za ręce i krzycząc - panie nie biegnij pan bo się panu serce urwie. Najzabawniejsze było jednak to w czym biegał. Gdy zaczynał biegał w skórzanych półbutach i spodniach od garnituru bo to można było dostać. Da się? Da się.

wtorek, 25 września 2012

W zdrowiu i chorobie

Ponieważ właśnie w glucie i siąpieniu rozpuszcza mi się bieg w Limanowej dziś o chorobie. Choroby i kontuzje w sezonie przygotowawczym zdarzać się muszą. Komu się nie zdarzają, ten pewnie już żyje zawodowo z biegania, albo ze sprzedaży poradnika 'Jak całe życie nie chorowałem'. Irytujące jest to, że uderzają zazwyczaj w starannie dobranym momencie, cały plan wywracając do góry nogami. To norma. Ja raczej sę zastanawiam o czym choroba mówi. Z pewnością proste wytłumaczenie brzmi - o słabości. Nie satysfakcjonuje mnie jednak. Nie widzę związku pomiędzy chorobą, a słabością. To znaczy nie widzę związku nierozerwalnego. Myśląc o historii moich kontuzji widze natomiast inną prawidłowość - choroby nie przydarzały mi się nigdy w szczycie formy. Zdarzały się natomiast często kiedy w tym szczycie formy powinieniem być, a nie byłem - najczęściej z powodu wcześniejszego lenistwa. Co bardziej intrygujące najczęściej natomaist zdarzają mi się w okresie roztrenowania - tak jakbym nagle mógł sobie pozwolić na to by zachorować. Trochę też tak jakby mój organizm musiał kiedyś chorować, ale pozwalał sobie na to wtedy kiedy nyłoby to możliwe. Oczywiście zdarzały mi się też kontuzje z przetrenowania, z za dużych obciążeń nieprzeżartych ambicji głupoty i lekkomyślności. O tak, zdarzały mi się często i dlatego choroby i kontuzji nie postrzeam już jako słabości. Ale z pewnością widzę je jako następstwo pychy i lenistwa. Co powiedziawszy idę do łóżka mimo że dziś odebrałem paczkę z nowymi Rogue Fly'ami. Niestety tym razem lenistwo spowodowało, że nie wiadomo kiedy będę miał je okazję przetestować.

poniedziałek, 10 września 2012

Bieg 7 Dolin 33 km. 08.09.2012

Biegnę w Talonach. Czołówka pożyczona od Jarka - Silva Runner - genialna. Plecak Salomona z dokupionym oddzielnie bukłakiem (łącznie cena 160 PLN). W plecaku okazjonalnie kupiona ultralekka membrana Bergsona (wyprzedaż za 200 PLN wodoszczelnośc i oddychalnośc 5000 mm). Decyduję się nocowac u Gosi na Sopatowcu 50 km od Krynicy. Z punktu widzenia wyspania przed biegiem to pewnie nienajlepszy wybór, ale możliwośc spędzenia czasu z Gosią i Kasią gdy na Sopatowcu jest tylko niewielka grupa ashtangowców jest nieprzeliczalna na innego typu zyski. Jedyne czego żałuję, to to że wziąłem sobie do serca obowiązkowośc odprawy i tak jadę do Krynicy na 1930 odbieram pakiet i idę na odprawę. Odprawa na 33 km jest zbędna - ani nie ma dokłądnego opisu trasy, ani nie są potrzebne mi informacje przepakowe. Wychodzę z odprawy w połowie, czego się zresztą spodziewałem. Bardziej chyba zależało mi, żeby byc tam i mniej więcej załapac jakie informacje na przyszłośc na następne dłuższe dystanse są ważne. Wracam więc 50 km samochodem ostatnie pakowanie: 2 L wody, suszone daktyle (patent od Pawła, a prezent od Magdy - można powiedziec, że mam sponsora w postaci ekologicznego straganu), spodnie ortalionowe, ultralekka membrana, plastry i folie opatrunkowe, mapa od organizatorów, zapasowe baterie do czołówki. Kładę się spac, ale mój pies tęsknie piszczy całą noc do Buni i nie daje mi spac. Wstaję o 145 i znów jadę do Krynicy. Na miejscu jestem za 5 trzecia i zanim dochodzę 100kowcy już ruszyli. Już w domu podjąłem decyzję, że nie daję nic na przepak, mam koncepcję, że z Rytra podejdę już sobie jako niezrzeszony na Przehybę i stamtąd do Sopatowca.
Krótka rozgrzewka i ruszamy. Najpierw asfaltem, później pierwsze przewyższenie. Początkowo biegnę, ale później włącza się 'negative peer pressure' i dołączam się do innych podchodzących. Czołówka sprawuje się świetnie, odblaski porzedzających mnie biegaczy zarysowują przede mną trasę pod górę. Kilka razy wracam do biegu, ale ledwo osiągam prędkośc która pozwala mi iśc równo ze żwawo maszerujacymi pod górę. Wreszcie pierwsze podejście się kończy i puszczam się w dół. Ku mojemu zdziwieniu zbiegam praktycznie najszybciej - połączenie ostrego zbiegu, który mam pod domem, talonów i doświadczeń z rowerowego enduro, a także oglądania porad różnych macherów górskich owocuje tym, że zbiegi idą mi naprawdę dobrze. Tymczasem zbieg się kończy, i asfaltem podbiegamy do następnej wspinaczki - tym razem już na szczyt Jaworzyny Krynickiej. Ku mojemu zniesmaczeniu zaczyna padac. Tego w uowie nie było - na szczęście kurteczka okazuje się wspaniała. Aż do samego końca wiele będe jej zawdzięczac. Minęliśmy na razie 4,5 km - 3o min. Chwilę rozmawiam o tym z biegaczem z Garminem. Pociesza mnie, że po podejściu na Jaworzynę Krynicką dalej jest już praktycznie płasko. Zaczyna się podejście. Zbieram się w sobie, bo wtedy jeszcze wydaje mi się to najtrudniejsza częścią biegu. Deszcz pada coraz silniej, a w miarę nabierania wysokości robi się coraz zimniej. Na szczycie Jaworzyny mam wrażenie, że deszcz zaczyna na mnie zamarzac. Mówię sobie, że to jakieś mazgajenie ale już po biegu spradzam stację meteo ze szczytu i faktycznie w nocy był przymrozek do jakich -4.5 stC. Po szczycie nie robi się niestety płasko, mimo tego co obiecywał mój wcześniejszy rozmówca. Teren idzie w górę i w dół. Tam gdzie pod górę podchodzę powolnym spacerowym tempem wyprzedzany przez wiele osób. Na płaskim biegnę lub truchtem, a na zbiegach daję czadu - przez cały wyścig na zbiegu wyminęła mnie tylko 1 osoba. Zbieg z Runka jest miły, jedyne co mogłoby podnieśc mi przyjemnośc to spektakularny wschód Słońca. Dzień budzi się jednak bez fakerwerków - z czerni robi się szarośc i tak jest już aż do mety. Następnie podejście pod Halę Łabowską. Szlak coraz bardziej jest rozdeptany i coraz więcej ludzi zmniejsza tempo ze względu na błoto, szczególnie na zbiegach. Później powoli marszobiegiem winduję sie na Halę Łabowską. Po drodze niosę przez chwilę kijki jakiejś dziewczynie - bardzo lekkie, praktycznie niewyczuwalne. Dzieczyna maszeruje w krótkim rękawku - pytam czy nie jest jej zimno, ale twierdzi, że nie. No to zazdroszczę - nurkowałem w lodowcowych jeziorach, stałem za sterem w labradorskim prądzie, a tam jest naprawdę zimno. Pływałem u wybrzeży Granlandii i zimą po Bałtyku, ale żadne z tych doświadczeń nie spowodowało, że na tym biegu było mi ciepło. Obserwując jak mijają mnie kolejni kijkowcy zaczynam żałowac, że twardo nie chciałem wypróbowac kijków. Po drodze mijam się kilka razy z biegaczem, który biegnie bez plecaka, krótkei spodenki, krótka koszulka i jak dla mnie szosowe buty. W pewnym momencie proponuję, że dam mu folię ale nie chce. Mijam popas bez zatrzymywania się - bukłak mam jeszcze pełen, daktyli mi też nie brakuje. Zaczynam wyczekiwac tego ostatniego zbiegu, ale teran ciagle fałduje. Zmęczenie narasta, a tu jeszcze na dodatek zaczyna mnie przyciskac na 'number two'. To już nie pierwszy raz w górach, zwłaszcza na zbiegu ciśnie mnie na stolec. Jakiś kilometr się waham czy się nie donieśc do mety, ale na szczęście decyduję się na szybki wyskok za szlak. Nie chcę nawet myślec jakie męki czekałyby mnie na zbiegu. Zbieg jest rzetelny, mimo wszystko zbiega mi się się świetnie, wielkimi susami ludzie ustępują tylko ze dwa razy mam problem że niemal na kogoś wpadam. Oczywiście podbija mi się bębenek - mijana grupka komplementuje mnie, że zbiegam jak kozica, później para dziewczyn komentuje moje łupiące skoki, uwagą, że one tak zbiegac nie potrafią. Po drodze łapie mnie skurcz łydki, ale udaje mi się nie upaśc i praktycznie w locie go rozciągnąc. Wyprzedzam całkiem sporo osób, dobiegam na sam dół i tam łup. Kończy mi sie para. Coś tam próbuję jeszcze biec, ale ostatnie kilometry po asflacie w Rytrze po prostu idę. Myślę, że wszyscy których wyminąłem na zbiegu mijają mnie na tych ostatnich 3 kilometrach. Doczłapuję się wreszcie do Perły Południa - nie chce mi się nawet udawac, że kończe biegiem i na metę wchodzę. Cudownie, że jest ciepła herbata. Pomysł dalszego wspinania sie na Przehybę wyparowuje mi z każdym jej kolejnym łykiem. Autobusy odjeżdżają, a ja nie za bardzo mam ochotę walczyc o miejsce w nich. Na szczęście Jarek sie oferuje, że po mnie przyjedzie. Słabym pomysłem okazało się też niewrzucenie suchych rzeczy na metę - siedzę w przepoconej koszulce w membrance zawinięty w NRC. Poobcierałem sobie wewnętrzne powierzchnie ud. Poza tym bez większych obrażeń. Widzę jak po jakimś czasie biegacz w wersji ulicznej dokuśtykuje na metę - dalej już go niosą, widac ze z zimna i przeciążenia zrobił mu się wysięk. Nie mam siły żeby się podnieśc i w tym jakoś uczestniczyc. Nie mam też siły żeby się wkręcic w sytuację w której jeden z biegaczy zgłasza się do ratowników z powodu nudności i wymiotów. Ratownik GOPRu widzę że podajemuje całkiem rozsądną decyzję. A ja sobie siedzę i piję herbatę. Moja meta jet raczej po 35,6 km (ta odległośc się kilka razy powtarzała na garminach jak ktoś je miał), a nie jak zapewnia na mecie sędzia po 33 km. Dla mnie to nie ma znaczenia. To był mój dystans i tak jak przed biegiem i aż do Hali myślałem sobie, że mógłbym spróbowac 66 to wiem, że to nie ten sezon.
Następne dwa dni czuję całym ciałem, że to był mój limit. Boli mnie co dziwne przede wszystkim obręcz barkowa. Ewa prowadząca ashtangę na Sopatowcu całkiem słusznie zauważa, że może miec to związek z oddechem - byc może uruchomiłem cały szereg zapasowych mięśni oddechowych i stąd te dziwne zakwasy.
Z rzeczy które bym natomiast zmienił to po pierwsze nastepnym razem wezmę kijki i włączę bieganie z nimi do przygotowań - może jeśli się uda to już w Limanowej. Na pewno następnym razem nie będę snuł fantasmagorii, że po zakończeniu biegu pójdę sobie na spacer. Następnym razem też, na pewno dam coś do worka na metę - suche jedzenie i smaczne ubrania. Czy jakoś tak. Myślę też że profilaktycznie nakleję folię opatrunkową na wewnętrzną powierzchnię ud. Mam też mocne postanowienie, że do treningu wejdzie mi trenażer wioślarski!
No i wniosek najważniejszy - w przyszłym roku zacznę może sezon od maratonu, ale będzie to tylko przygotowanie. Może do Rzeźnika. Może do Chudego Wawrzyńca. Może do obu. B7D w 2013 nie uda mi się powtórzyc bo w tym okresie będę żeglował w Norwegii, tak więc myślę że do 2 września przyszłego roku skończę sezon biegowy. Może będzie krótszy, ale mam nadzieję że z przytupem.

Pierwszy górski - przygotowania

Pierwszy górski był po 5 tygodniach rejsu non-stop przez północny Atlantyk. Wróciłem pod koniec czerwca zsiadłem na ląd w Szkocji i w trampeczkach Conversach przebiegłem (a właściwie przemarszobiegowałem) 15 km po szkockiej wsi metodą Romanova (przodo/śródstope bieganie - odmiana naturalizmu, przy okazji polecam Pose Method of Running tego trenera [dzięki Marcin za prezent]). W każdym razie uświadomiłem sobie, że 5 tygodni siedzenia na 14 m jachcie to trochę tak jakbym zaczał biegac od nowa. Tak więc zacząłem trening od nowa. Najważniejszą z punktu widzenia biegowego zdobyczą rejsu było jednak rzucenie palenia. Co za tym jednak idzie zacząłem przybierac na wadze. Trening też nie był zbyt regularny i koniec końców do biegu 7 dolin przystąpiłem o 6 kilo cięższy niż w mojej najlepszej dotąd wadze (79 kilo). W treningu robiłem siłę biegową złamaną przez rytmy (realizowane na podbiegach), interwały wg słów ewangelii Danielsa i okazjonalnie dłuższe wybiegania. Ogólnie 3-40 kilometrów tygodniowo to było przez te dwa miesiące osiągnięcie (lipiec-sierpień) i poziom przygotowania przed B7D oceniam na średni.