wtorek, 13 sierpnia 2013

Chudy Wawrzyniec 10.08.2013

Chudy Wawrzyniec nie był w moich planach - miał kulową nazwę, ale w tym roku nastawiałem się początkowo na Rzeźnika, a później na Kierat. Nie wystartowałem w żadnym z tych biegów z powodów, które opiszę pewnie w innym poście, a które dotyczyły przypadkowego znaleziska dotyczacego mojego serca.
Gdy sytuacja w końcu się wyjaśniła jedynym biegiem, na który mogłem się załapać (ze względu na wrześniowy rejs na Lofoty czyli 3 tygodnie bezruchu najpóźniejszy odpowiadający mi termin to był koniec sierpnia) był Chudy Wawrzyniec.
Nie był to mój naturalny wybór - profil trasy nie zachęcał żeby tam debiutować, nie znam też wogóle Beskidu Żywieckiego. Na dodatek środek sierpnia oznaczał potencjalne bieganie w upale, które jest dla mnie trudne nawet na dystansach do 20 km i konieczność robienia długich wybiegań w środku lata.

1. Okres przedstartowy

Po przerwie, spowodowanej początkowo zaropiałymi ranami przywiezionymi z nurkowania w Tajlandii, a później przedłużonej rzekomą niewydolnością serca przygotowywać zacząłem się na serio w maju. Jeszcze zanim zaczęły się problemy i przerwy udało mi się zrobić dwa miesiące rzetelnej siły biegowej, łącznie z rewelacyjnymi codziennymi ćwiczeniami na piłce co jak myślę zaowocowało w czasie biegu. Korzystając z przerwy i konieczności zaczynania treningu praktycznie od zera wykorzystałem też ten sezon na ostateczne przestawienie się na minimalistyczne buty. I tak właściwie wszystkie treningi w tym sezonie z wyłączeniem długich wybiegań i interwałów robiłem w Merrel Trail Glove, albo Talonach Inov-8. Zaowocowało to spektakularnym (toute proportions gardee) przyrostem siły trójgłowych co przełożyło się na dużo lepszą technikę podbiegów i bardzo ułatwiło mi start.
Zdecydowanie wybiegałem za mało kilometrów - przez okres przygotowań śmiechu warte 500 km. Za mało było w tym długich wybiegań, ale wyjątkowo uczciwie podchodziłem do interwałów - głównie biegi 10 albo 20 minut w tempie 4:44 z minutowymi przerwami. Mimo słabego kilometrażu czułem się dobrze przygotowany wydolnościowo i siłowo.
Dobrym ruchem była wycieczka na trasę biegu i chociaż zrobiłem tam nie więcej niż 20 km to nawet to bardzo pomogło mi w czasie biegu.

2. Przed wyścigiem

Przed samym wyścigiem przetestowałem pierwszy raz w życiu żele energetyczne co było dobrym posunięciem choć to wyjątkowe okropieństwo, nie doszedłem do planowanej wagi startowej i z 84 kg miałem 3 kg zbędnego bagażu.
Świetną inwestycją przedstartową był zakup second skina Xenofita - nie miałem żadnych otarć, pęcherzy. Poświęciłem się też i wydepilowałem żeby zabezpieczyć sutki plastrami - o czym w końcu zapomniałem.
Pasmo upałów osłabiło moją sprzętową czujność i w przypływie niezrozumiałego teraz dla mnie debilizmu nie wziąłem ze sobą skrzynek z całym sprzętem mimo, że jechałem samochodem. Ostatecznie więc miałem ze sobą koszulkę z krótkim rękawem i krótkie spodenki.
Wystartowałem bez kijków, plecak z 2 l bukłakiem, 13 żeli energetycznych, paczka orzechów nerkowca. Z drobiazgów mokre chusteczki, tabletki potasu (o nich później), tabletki inhibitora pompy protonowej na podrażnienie żołądka (przydarza mi się czasem na długich dystansach), kurtka przeciwdeszczowa, folia. Zrezygnowałem z czołówki - słusznie. Ponieważ całą poprzedzającą noc lał deszcz i jeszcze na odprawie technicznej zapowiadano deszcz przez pierwsze 6 godzin wyścigu wziąłem do plecaka zapasową parę butów. Ogólnie plecak trzeszczał w szwach, w związku z czym rozważam zakup nowego plecaka biegowego z pasem biodrowym z kieszonkami.
Z zapasowych butów zrezygnowałem na starcie w ostatniej chwili co też było dobrą decyzją.
Oprócz zapasowych butów rozważałem też wzięcie starych rozpadających się butów na asfaltowy odcinek i wyrzucenie ich przed trasą terenową ale nie miałbym ich już gdzie pomieścić.
Posiłek przedstartowy to miska crunchy z brzoskwinią, jogurtem, łyżką miodu i łyżką oleju lnianego
Na samym starcie już nie padało.

3. Wyścig

Było dość chłodno i bardzo mgliście. Deszcz nie padał, choć często wiatr zwiewał z drzew wystarczająco dużo wody, by wydawało się, że pada.
Początek trasy do Zwardonia minął mi bez rzeczy wartych wspomnienia oprócz tego, że jakiś mało pokorny biegacz zaczął udzielać mi porad na temat mojego stylu biegania - że powinienem biec równo, bo za szybko zbiegam. Uwagi do mojego zbiegania pojawiały się ciągle - na początku raczej pełen wyższości, że to nieodpowiedzialne i niebezpieczne.
Ogólnie przyjąłem taką taktykę - podchodzenie bezwysiłkowe, traktowane jako odpoczynek i bieganie po równych odcinkach bez napięcia i na dodatek do tego możliwie jak najszybsze zbiegi. Na zbiegu z Rachowca zaliczyłem poslizg i wywrotkę, ale poza odarciem skóry bezkontuzyjną.
Od Zwardonia aż do Wielkiej Raczy znałem trasę więc szło mi dość dobrze, przez większą część drogi aż do rozstaju tras byłem wyprzedzany przez tych samych ludzi na podejściach i tych samych ludzi wyprzedzałem na zbiegach.
Od samego początku piłem nie czekając na pragnienie i w regularnych godzinnych odstępach zasysałem żelki energetyczne.
Na punkt w schronisku na przełęczy Przegibek przybiegłem po 5h40 min czyli przed granicznymi 6 h, których przekroczenie zadecydowałoby o wyborze trasy 50+.
Na punkcie żywieniowym zmieniłem skarpety - najlepszym pomysłem byłoby chyba to co planuję zrobiuć od dawna - osobno skarpety i tez mieć ze sobą na zmianę, a osobno getry uciskowe i ich nie zmieniać - dzięki temu można by oszczędzić miejsca w plecaku.
Grubym błędem było niedbałe napełnienie bukłaka - zamiast 2 litrów wziąłem 1,5 l co miało się już wkrótce zemścić.
Na punkcie spędziłem kilkanaście minut i właściwie niezmęczony ruszyłem dalej.
Zmitrężyłem jeszce niemało czasu kilka kilometrów później popędzony potrzebą - nauczka z Krynicy się przydała i mokre chusteczki wejdą na stałe do mojego
ekwipunku.
W punkcie wyboru trasy rozminąłem się z moim medycznym teamem Ewą i Kasią, które siedziały kilkaset metrów niżej w schronisku. Nie miałem żadnego dylematu - dla pewności zapytałem się tylko gdzie trasa 80+ i pobiegłem dalej.
Od tego momentu liczba biegaczy wyraźnie spadła - długie okresy czasu biegałem zupełnie sam. Zmienił się też zupełnie klimat - dla mnie przynajmniej kontaktów międzyludzkich. Ewidentnie z rywalizacji międzyludzkiej zamieniło się to w rywalizację z trasą, a inni biegacze stali się uczestnikami tego samego wysiłku.
W zasadzie poruszałem się w tej samej mniej więcej grupie prawie do samej mety.
Na początku wyścigu trochę żałowałem, że nie na mapie nie podano profilu ale później zacząłem to sobie nawet chwalić - zamiast prowadzić czcze rozważania co jeszcze mnie czeka po prostu przemieszczałem się w miarę sił do przodu.
Prawdziwe napieranie zaczęło się dla mnie od przełęczy Przysłop - do tego punktu biegło mi się jak na treningu. Podejścia na Beskid Bednarów i później na Oszusta (Oszast???) to było jednak przegięcie. Darłem w górę po błocie niemal na czworakach na podejściach jak w Tatrach kląc pod nosem. Na Oszusta wdarłem się w towarzystwie miłego chłopaka, który jednak szybko mnie odstawił.
Zaczynało robić się nerwowo pod względem czasowym, a żniwo zaczynał zbierać błąd w napełnieniu bukłaka - skończyła mi się woda i żeby się nie odwodnić musiałem znacznie zwolnić tempo. Powoli wyprzedzili mnie wszyscy, których minąłem wspinając się na Oszusta, a ja wlokłem się niemiłosiernie wysysając krople wilgoci ze zbieranych po drodze jagód.
Zanim dotarłem na przełęcz Glinka doszły do mnie dwie przykre informacje - po pierwsze założyłem, że skoro start został przesunięty o pół godziny to przesunięto również zamknięcie mety. Tak jednak nie było i okazało się, że mam pół godziny czasu mniej. Po drugie chłopak, który zagubił się przy rozejściu szlaków nastraszył mnie, że całkowity dystans to może być 87 km. Wiedziałem, że to 80+ ale myślałem że + oznacza góra kilometr, a nie siedem. I tak nagle z całkowitego bezpieczeństwa czasowego znalazłem się w sytuacji zagrożenia dyskwalifikacją.
Na przełęczy Glinka spędziłem tylko tyle czasu, żeby zjeść bułki i napełnić - tym razem bardzo dokładnie - bukłak. Wyruszyłem z grupą biegaczy, z którymi mijałem się już od jakiegoś czasu, ale szybko zostałem w tyle - na zbiegu z Oszusta niefortunnie kopnąłem lewą nogą kamień, kóry uderzył mnie w prawą wybił z rytmu i spowodował że łupnąłem całym ciężarem ciała na prawą piętę. Od tej chwili bieg zaczął zamieniać się w męczarnię - bolała mnie pięta, rozścięgno, Achilles od gdzieś od 73 km każdy krok powodował, że mówiłem na głos 'kurwa'.
Halucynacje zaczęły się chwilę przez Glinką - szarfy zamieniały się w ludzi, kałuże w domy, a w świszczącym wietrze słyszałem ludzkie głosy. Z rozmów z innymi, których mijałem mogę wnioskować, że nie byłem w tym odosobniony.
W końcu dotarłem na Halę Lipowską - nie byłem już w stanie biec nawet po płaskim, zacząłem też odpuszczać niektóre zbiegi, a nawet na tych po których biegłem nie miałem tempa wyższego niż 8min/km.
Minąłem maksymalnie dowodnionego chłopaka, który zaczął się wyziębiać, ale byłem już tak wyczerpany, że nawet nie przyszło mi do głowy, żeby przy nim się zatrzymać - zapytałem tylko czy wszystko w porządku i pobiegłem dalej. Niespodziewanie na ostatnich kilometrach dogonił mnie zespół kurczakowy - dwóch chłopaków którzy motywowali się dalej do biegu rozmowami o pieczonych kurczakach.
Dotarłem wreszcie do ostatniego punktu kontrolnego gdzie dowiedziałem się, że jeszcze 3,5 km - a to oznaczało, że jeśli nie przydarzy mi się poważna kontuzja to zdążę przed limitem.
Pognałem do mety - cały czas już właściwie w dół i po 15h 7 minutach przebiegłem drewniany mostek, dostałem drewniany medal i zostałem przywitany przez Ewę i Kasię
Oczywiście nie pomyślałem o żadnym ubraniu na metę i zanim zostałem dostarczony do łóżka dostałem potężnych dreszczy z wyziębienia.
Nie pamiętam jak się wygramoliłem na drugie piętro hotelu. Dziewczyny przyniosły mi kolację ale nie miałem siły jej całej zjeść i po godzinnym chyba prysznicu (nie byłem w stanie ustać na nogach więc leżałem w brodziku) zasnąłem jak kamień.

3. Aftermath

Nogi bolą mnie do dziś, choć mimo moich obaw nie nabawiłem się zapalenia rozścięgna - to musiał być krwiaczek, który zaczął się już wchłaniać. Dziś jest wtorek i jestem już w stanie chodzić po schodach i żeby zejść nie muszę się obracać. Od wczoraj jeżdże na rowerze i pewnie w przeciągu kilku dni zacznę się znów ruszać.
Czuję ogromną satysfakcję choć gdyby nie zbieg przypadkowych czynników to nie wiem czy zdecydowałbym się na dystans 80+ na rozejściu tras. Z pewnością gdybym wiedział że limit czasu jest mniejszy a dytans dłuższy i gdybym miał profil ze sobą decyzja nie byłaby taka oczywista.
W czasie biegu wypiłem około 7 do 8 l płynu - nawodnienie miałem adekwatne bo nie straciłem praktycznie wagi. Zjadłem 10 z 13 żelków, większość orzechów, kalkulator wyliczył że trasa miała z grubsza 2800+/2700- przewyższeń. Wg komputera spaliłem prawie 7000 kCal.

4. Wnioski

Po raz kolejny przemyślę zakup kijów, może większy plecak. Większy kilometraż w przygotowaniach (czy ktoś kiedyś wyciągnął wniosek że przebiegł przed wyścigiem za dużo?). Powtórzę siłę biegową intensywną we wczesnej fazie treningu i nadal będę trzymał się interwałów - któe bardoz dużo dają nawet w górach.
Zastanowię się nad czymś dłuższym w przyszłym roku - może maraton na wiosnę z jakąś próbą życiówki, coś podobnego w dystansie po maratonie i długi bieg na jesień. Zobaczymy.

niedziela, 14 lipca 2013

Rogue Fly Montrail - opinia po 300 km

Strasznie wolno idzie mi nabijanie kilometrów na te buty. Mam w tej chwili pięć par i po Montraile nie sięgam za często co mogłoby w zasadzie zakończyć tą recenzję.
Korpus buta trzyma się dobrze, cholewka wbrew moim obawom wyrobiła się i niebezpieczeństwo zapalenia Achillesa zniknęło.
Podeszwa tak jak się obawiałem ma tendencję do poślizgu i nie trzyma dobrze nogi, zwłaszcza przy najmniejszej odrobinie wilgoci.
Nie mam natomiast żadnych zarzutów do jakości tego buta - 300 km to może niewielki kilometraż, ale pomijając nieco starte kolce (kolczyki chyba raczej) (głównie z przodu) i trudno zmywalny brud na żółtej podeszwie to buty wyglądają jak nowe.
Podsumowując - nadal nie wiem dla kogo i do czego miałby to być but. Nie jest to but szosowy, jego terenowość jest umowna (przynajmniej z punktu widzenia moich potrzeb). Ani to but minimalistyczny, ani klasyczny. Na pewno jest dobrze wykonany i chyba jedyny wniosek jaki się nasuwa jest taki, że to but przejściowy do biegania minimalistycznego. Tak też się stało w moim przypadku co opiszę pewnie w kolejnym poście.