wtorek, 25 września 2012

W zdrowiu i chorobie

Ponieważ właśnie w glucie i siąpieniu rozpuszcza mi się bieg w Limanowej dziś o chorobie. Choroby i kontuzje w sezonie przygotowawczym zdarzać się muszą. Komu się nie zdarzają, ten pewnie już żyje zawodowo z biegania, albo ze sprzedaży poradnika 'Jak całe życie nie chorowałem'. Irytujące jest to, że uderzają zazwyczaj w starannie dobranym momencie, cały plan wywracając do góry nogami. To norma. Ja raczej sę zastanawiam o czym choroba mówi. Z pewnością proste wytłumaczenie brzmi - o słabości. Nie satysfakcjonuje mnie jednak. Nie widzę związku pomiędzy chorobą, a słabością. To znaczy nie widzę związku nierozerwalnego. Myśląc o historii moich kontuzji widze natomiast inną prawidłowość - choroby nie przydarzały mi się nigdy w szczycie formy. Zdarzały się natomiast często kiedy w tym szczycie formy powinieniem być, a nie byłem - najczęściej z powodu wcześniejszego lenistwa. Co bardziej intrygujące najczęściej natomaist zdarzają mi się w okresie roztrenowania - tak jakbym nagle mógł sobie pozwolić na to by zachorować. Trochę też tak jakby mój organizm musiał kiedyś chorować, ale pozwalał sobie na to wtedy kiedy nyłoby to możliwe. Oczywiście zdarzały mi się też kontuzje z przetrenowania, z za dużych obciążeń nieprzeżartych ambicji głupoty i lekkomyślności. O tak, zdarzały mi się często i dlatego choroby i kontuzji nie postrzeam już jako słabości. Ale z pewnością widzę je jako następstwo pychy i lenistwa. Co powiedziawszy idę do łóżka mimo że dziś odebrałem paczkę z nowymi Rogue Fly'ami. Niestety tym razem lenistwo spowodowało, że nie wiadomo kiedy będę miał je okazję przetestować.

poniedziałek, 10 września 2012

Bieg 7 Dolin 33 km. 08.09.2012

Biegnę w Talonach. Czołówka pożyczona od Jarka - Silva Runner - genialna. Plecak Salomona z dokupionym oddzielnie bukłakiem (łącznie cena 160 PLN). W plecaku okazjonalnie kupiona ultralekka membrana Bergsona (wyprzedaż za 200 PLN wodoszczelnośc i oddychalnośc 5000 mm). Decyduję się nocowac u Gosi na Sopatowcu 50 km od Krynicy. Z punktu widzenia wyspania przed biegiem to pewnie nienajlepszy wybór, ale możliwośc spędzenia czasu z Gosią i Kasią gdy na Sopatowcu jest tylko niewielka grupa ashtangowców jest nieprzeliczalna na innego typu zyski. Jedyne czego żałuję, to to że wziąłem sobie do serca obowiązkowośc odprawy i tak jadę do Krynicy na 1930 odbieram pakiet i idę na odprawę. Odprawa na 33 km jest zbędna - ani nie ma dokłądnego opisu trasy, ani nie są potrzebne mi informacje przepakowe. Wychodzę z odprawy w połowie, czego się zresztą spodziewałem. Bardziej chyba zależało mi, żeby byc tam i mniej więcej załapac jakie informacje na przyszłośc na następne dłuższe dystanse są ważne. Wracam więc 50 km samochodem ostatnie pakowanie: 2 L wody, suszone daktyle (patent od Pawła, a prezent od Magdy - można powiedziec, że mam sponsora w postaci ekologicznego straganu), spodnie ortalionowe, ultralekka membrana, plastry i folie opatrunkowe, mapa od organizatorów, zapasowe baterie do czołówki. Kładę się spac, ale mój pies tęsknie piszczy całą noc do Buni i nie daje mi spac. Wstaję o 145 i znów jadę do Krynicy. Na miejscu jestem za 5 trzecia i zanim dochodzę 100kowcy już ruszyli. Już w domu podjąłem decyzję, że nie daję nic na przepak, mam koncepcję, że z Rytra podejdę już sobie jako niezrzeszony na Przehybę i stamtąd do Sopatowca.
Krótka rozgrzewka i ruszamy. Najpierw asfaltem, później pierwsze przewyższenie. Początkowo biegnę, ale później włącza się 'negative peer pressure' i dołączam się do innych podchodzących. Czołówka sprawuje się świetnie, odblaski porzedzających mnie biegaczy zarysowują przede mną trasę pod górę. Kilka razy wracam do biegu, ale ledwo osiągam prędkośc która pozwala mi iśc równo ze żwawo maszerujacymi pod górę. Wreszcie pierwsze podejście się kończy i puszczam się w dół. Ku mojemu zdziwieniu zbiegam praktycznie najszybciej - połączenie ostrego zbiegu, który mam pod domem, talonów i doświadczeń z rowerowego enduro, a także oglądania porad różnych macherów górskich owocuje tym, że zbiegi idą mi naprawdę dobrze. Tymczasem zbieg się kończy, i asfaltem podbiegamy do następnej wspinaczki - tym razem już na szczyt Jaworzyny Krynickiej. Ku mojemu zniesmaczeniu zaczyna padac. Tego w uowie nie było - na szczęście kurteczka okazuje się wspaniała. Aż do samego końca wiele będe jej zawdzięczac. Minęliśmy na razie 4,5 km - 3o min. Chwilę rozmawiam o tym z biegaczem z Garminem. Pociesza mnie, że po podejściu na Jaworzynę Krynicką dalej jest już praktycznie płasko. Zaczyna się podejście. Zbieram się w sobie, bo wtedy jeszcze wydaje mi się to najtrudniejsza częścią biegu. Deszcz pada coraz silniej, a w miarę nabierania wysokości robi się coraz zimniej. Na szczycie Jaworzyny mam wrażenie, że deszcz zaczyna na mnie zamarzac. Mówię sobie, że to jakieś mazgajenie ale już po biegu spradzam stację meteo ze szczytu i faktycznie w nocy był przymrozek do jakich -4.5 stC. Po szczycie nie robi się niestety płasko, mimo tego co obiecywał mój wcześniejszy rozmówca. Teren idzie w górę i w dół. Tam gdzie pod górę podchodzę powolnym spacerowym tempem wyprzedzany przez wiele osób. Na płaskim biegnę lub truchtem, a na zbiegach daję czadu - przez cały wyścig na zbiegu wyminęła mnie tylko 1 osoba. Zbieg z Runka jest miły, jedyne co mogłoby podnieśc mi przyjemnośc to spektakularny wschód Słońca. Dzień budzi się jednak bez fakerwerków - z czerni robi się szarośc i tak jest już aż do mety. Następnie podejście pod Halę Łabowską. Szlak coraz bardziej jest rozdeptany i coraz więcej ludzi zmniejsza tempo ze względu na błoto, szczególnie na zbiegach. Później powoli marszobiegiem winduję sie na Halę Łabowską. Po drodze niosę przez chwilę kijki jakiejś dziewczynie - bardzo lekkie, praktycznie niewyczuwalne. Dzieczyna maszeruje w krótkim rękawku - pytam czy nie jest jej zimno, ale twierdzi, że nie. No to zazdroszczę - nurkowałem w lodowcowych jeziorach, stałem za sterem w labradorskim prądzie, a tam jest naprawdę zimno. Pływałem u wybrzeży Granlandii i zimą po Bałtyku, ale żadne z tych doświadczeń nie spowodowało, że na tym biegu było mi ciepło. Obserwując jak mijają mnie kolejni kijkowcy zaczynam żałowac, że twardo nie chciałem wypróbowac kijków. Po drodze mijam się kilka razy z biegaczem, który biegnie bez plecaka, krótkei spodenki, krótka koszulka i jak dla mnie szosowe buty. W pewnym momencie proponuję, że dam mu folię ale nie chce. Mijam popas bez zatrzymywania się - bukłak mam jeszcze pełen, daktyli mi też nie brakuje. Zaczynam wyczekiwac tego ostatniego zbiegu, ale teran ciagle fałduje. Zmęczenie narasta, a tu jeszcze na dodatek zaczyna mnie przyciskac na 'number two'. To już nie pierwszy raz w górach, zwłaszcza na zbiegu ciśnie mnie na stolec. Jakiś kilometr się waham czy się nie donieśc do mety, ale na szczęście decyduję się na szybki wyskok za szlak. Nie chcę nawet myślec jakie męki czekałyby mnie na zbiegu. Zbieg jest rzetelny, mimo wszystko zbiega mi się się świetnie, wielkimi susami ludzie ustępują tylko ze dwa razy mam problem że niemal na kogoś wpadam. Oczywiście podbija mi się bębenek - mijana grupka komplementuje mnie, że zbiegam jak kozica, później para dziewczyn komentuje moje łupiące skoki, uwagą, że one tak zbiegac nie potrafią. Po drodze łapie mnie skurcz łydki, ale udaje mi się nie upaśc i praktycznie w locie go rozciągnąc. Wyprzedzam całkiem sporo osób, dobiegam na sam dół i tam łup. Kończy mi sie para. Coś tam próbuję jeszcze biec, ale ostatnie kilometry po asflacie w Rytrze po prostu idę. Myślę, że wszyscy których wyminąłem na zbiegu mijają mnie na tych ostatnich 3 kilometrach. Doczłapuję się wreszcie do Perły Południa - nie chce mi się nawet udawac, że kończe biegiem i na metę wchodzę. Cudownie, że jest ciepła herbata. Pomysł dalszego wspinania sie na Przehybę wyparowuje mi z każdym jej kolejnym łykiem. Autobusy odjeżdżają, a ja nie za bardzo mam ochotę walczyc o miejsce w nich. Na szczęście Jarek sie oferuje, że po mnie przyjedzie. Słabym pomysłem okazało się też niewrzucenie suchych rzeczy na metę - siedzę w przepoconej koszulce w membrance zawinięty w NRC. Poobcierałem sobie wewnętrzne powierzchnie ud. Poza tym bez większych obrażeń. Widzę jak po jakimś czasie biegacz w wersji ulicznej dokuśtykuje na metę - dalej już go niosą, widac ze z zimna i przeciążenia zrobił mu się wysięk. Nie mam siły żeby się podnieśc i w tym jakoś uczestniczyc. Nie mam też siły żeby się wkręcic w sytuację w której jeden z biegaczy zgłasza się do ratowników z powodu nudności i wymiotów. Ratownik GOPRu widzę że podajemuje całkiem rozsądną decyzję. A ja sobie siedzę i piję herbatę. Moja meta jet raczej po 35,6 km (ta odległośc się kilka razy powtarzała na garminach jak ktoś je miał), a nie jak zapewnia na mecie sędzia po 33 km. Dla mnie to nie ma znaczenia. To był mój dystans i tak jak przed biegiem i aż do Hali myślałem sobie, że mógłbym spróbowac 66 to wiem, że to nie ten sezon.
Następne dwa dni czuję całym ciałem, że to był mój limit. Boli mnie co dziwne przede wszystkim obręcz barkowa. Ewa prowadząca ashtangę na Sopatowcu całkiem słusznie zauważa, że może miec to związek z oddechem - byc może uruchomiłem cały szereg zapasowych mięśni oddechowych i stąd te dziwne zakwasy.
Z rzeczy które bym natomiast zmienił to po pierwsze nastepnym razem wezmę kijki i włączę bieganie z nimi do przygotowań - może jeśli się uda to już w Limanowej. Na pewno następnym razem nie będę snuł fantasmagorii, że po zakończeniu biegu pójdę sobie na spacer. Następnym razem też, na pewno dam coś do worka na metę - suche jedzenie i smaczne ubrania. Czy jakoś tak. Myślę też że profilaktycznie nakleję folię opatrunkową na wewnętrzną powierzchnię ud. Mam też mocne postanowienie, że do treningu wejdzie mi trenażer wioślarski!
No i wniosek najważniejszy - w przyszłym roku zacznę może sezon od maratonu, ale będzie to tylko przygotowanie. Może do Rzeźnika. Może do Chudego Wawrzyńca. Może do obu. B7D w 2013 nie uda mi się powtórzyc bo w tym okresie będę żeglował w Norwegii, tak więc myślę że do 2 września przyszłego roku skończę sezon biegowy. Może będzie krótszy, ale mam nadzieję że z przytupem.

Pierwszy górski - przygotowania

Pierwszy górski był po 5 tygodniach rejsu non-stop przez północny Atlantyk. Wróciłem pod koniec czerwca zsiadłem na ląd w Szkocji i w trampeczkach Conversach przebiegłem (a właściwie przemarszobiegowałem) 15 km po szkockiej wsi metodą Romanova (przodo/śródstope bieganie - odmiana naturalizmu, przy okazji polecam Pose Method of Running tego trenera [dzięki Marcin za prezent]). W każdym razie uświadomiłem sobie, że 5 tygodni siedzenia na 14 m jachcie to trochę tak jakbym zaczał biegac od nowa. Tak więc zacząłem trening od nowa. Najważniejszą z punktu widzenia biegowego zdobyczą rejsu było jednak rzucenie palenia. Co za tym jednak idzie zacząłem przybierac na wadze. Trening też nie był zbyt regularny i koniec końców do biegu 7 dolin przystąpiłem o 6 kilo cięższy niż w mojej najlepszej dotąd wadze (79 kilo). W treningu robiłem siłę biegową złamaną przez rytmy (realizowane na podbiegach), interwały wg słów ewangelii Danielsa i okazjonalnie dłuższe wybiegania. Ogólnie 3-40 kilometrów tygodniowo to było przez te dwa miesiące osiągnięcie (lipiec-sierpień) i poziom przygotowania przed B7D oceniam na średni.

Gdzie jestem teraz

Najpierw były przygotowania do Maratonu Wrocławskiego zakończone wstydliwym spoźnieniem i przeniesieniem debiutu do Warszawy. Po drodze był Półmaraton Jurajski, który wydawał się wtedy wielkim wyczynem. Później wyczynem wydawał się Maraton Warszawski (na ten udało mi się nie spóźnic) z wynikiem 4:12. W planie było 4:00 ale poniosło mnie na początku i ostatnie kilometry był marszobieg. Później była krótka przerwa i zdecydowana obietnica poprawy. Z planu dla początkujących nastąpił awans do planu maratońskiego A Danielsa. Forma wydawał sie tak świetna, że odpuszczanie sobie przez ostatni miesiąc przed wyścigiem wydawało się że nie będzie miało wpływu. Ale jednak miało i znów trzeba było dodac 15 min do planowanego czasu. Tak więc zamiast 3:45 złamałem 4 wynikiem 3:58. Po tym jak miałem zrobione 2 maratony mogłem by the book ruszyc w kierunku ultra. I w tym kierunku teraz podążam.

Jak to się zaczęło

Zaczęło się chyba 12 lat temu. Po długim chorowaniu okazało się, że nie jestem w stanie przejśc szybszym krokiem mojej ulicy. Pierszy dystans który udało mi się przebiec to było 300 m. Wtedy głównym moim zajęciem stało się jeżdżenie na rowerze - do kilkuset kilometrów tygodniowo. Przy okazji stwierdziłem, że przebiegnę maraton. Złe buty, za dużo kilogramów, bieganie po asfalcie, brak planu i absolutna niechęc do robienia czegokolwiek poza bieganiem, rowerem i pływaniem (brak cwiczeń i stretchingu) zaowocowały tym, że złapałem kontuzję która na długie lata wyleczyła mnie z biegania. Później była intensywna praktyka jogi, która nie jest kompatybilna z żadnym sportem. Po długiej przerwie złapałem jakieś tropikalne paskudztwo na Timorze i wróciłem stamtąd 14 kilo lżejszy (z czego 12 straciłem przez 2 tygodnie). Od tego czasu biegam. Szczęśliwie Kura podrzucił mi książkę Danielsa, Internet zaroił się od różnych głupich i niegłupich informacji o bieganiu, a ja też wyrosłem stałem się bardziej systematyczny i tak to już trwa od początku 2011 r.